Ostatnio ktoś przedstawiał mi jakieś naukowe twierdzenia. Powiedział, że za miłość nie jest odpowiedzialne serce, dusza i abstrakcyjne Universum tylko mózg. To my mamy wpływ na zakochanie. To my decydujemy o "chceniu" się zakochać. Jeżeli spotkamy kogoś na swojej drodze i sobie pomyślimy, że to będzie ten, to mózg nam wmówi, że się zakochaliśmy. I to nasz rozum wmawia nam wszystkie odczucia, które są opisywane tak ładnie w telenowelach.
Podobno kobiety najmocniej pamiętają i przeżywają swój pierwszy udany raz (chodzi o sex). I kobieta będzie po uszy "zakochana" w mężczyźnie, który pierwszy doprowadzi ją do przyjemności. A jeżeli się rozstaną to i tak bodźce kobiety zawsze będą kochały ten stosunek z owym mężczyzną i będą szukały doznań takich samych, bądź lepszych....
Chyba rozumiecie o co chodzi .
Trochę mnie twierdzenia zmartwiły. Bo ja byłam święcie przekonana, że tęsknota za kimś to nie jest kwestia mózgu tylko duszy. Sądziłam, że to dusza potrzebuje owej osoby, a nie mózg. Najwidoczniej to mój rozum się domaga bycia przy tej osobie i to żadna miłość. Poza tym w moim przypadku miłością tego nazwać nie mogę, bo to zabronione. A co twierdzenia na temat sexu... Czy przez zapatrzenie w tego, który był blisko ze mną, mogę stracić kupę życia?
No dobra, nie będę moich własnych melancholii tu przenosić.
Jeżeli miłość to sprawa rozumu, to dlaczego przy rozstaniach boli serce?
Jak myślicie, jest coś takiego jak miłość? Czy to raczej jest potrzeba mózgu nie bycia samemu?